R S
nie będę miała z wami szans, gdybyście postanowili walczyć o prawo do opieki nad Jamiem. - Matka Chada bardzo się zmieniła po jego śmierci. Gwarantuję ci, że powitałaby cię równie serdecznie w naszej rodzinie jak Jamiego. Ale teraz, Willow - zmienił temat - musimy zostawić za sobą przeszłość i zająć się przyszłością. Och, maleńka! - Przytulił ją z całej siły. - Tak bardzo cię kocham! Byłem strasznym głupcem, uważając, że powinienem ożenić się z Camryn! - Przecież miałeś plan! - zażartowała. Z radością odkrył, że w jej oczach z powrotem pojawiły się iskierki szczęścia. - Doskonały plan! - Niestety, nie uwzględniłem nieodpartego uroku pewnej szarej myszki, która zaczęła pracować w Summerhill jako niania i na zawsze zawładnęła moim sercem... Mało tego, udało się jej uleczyć serca moich dzieci. Przechyliła nieśmiało głowę. Nie wierzyła we własne szczęście! Bała się w nie uwierzyć... - Musisz wyjść za mnie za mąż! - Och, Scott, nic mnie bardziej nie uszczęśliwi! - Willow promieniała. - Pomyśl tylko, będziemy mogli wychowywać wspólnie całą czwórkę naszych dzieci. Scott pocałował ją namiętnie. - Kto powiedział, że będziemy mieli jedynie czwórkę dzieci? - zaśmiał się między pocałunkami. - Willow Tyler, a już niedługo Willow Galbraith... Jesteś moją północą i południem, wschodem i zachodem. Jesteś całym moim światem! R S Elizabeth Hawksley GUWERNANTKA 1 Niespodziewany hałas zakłócił spokój małego, obroś¬niętego różami domku. Panna Clemency Hastings rozmawiała w salonie ze swoją starą guwernantką, kiedy nieopodal rozległ się głośny stukot końskich kopyt, rżenie przestraszo¬nego zwierzęcia, a w końcu głuche uderzenie o ziemię. Potem nastąpiła cisza. Clemency podbiegła do okna wy¬chodzącego na Richmond Park i wyjrzała na zewnątrz. W oddali dostrzegła znikającego wśród drzew konia bez jeźdźca, z wodzami luźno zwisającymi po bokach. - Biddy! Zdaje się, że komuś przydarzył się wypadek! - krzyknęła. - Przeklęty artretyzm! - westchnęła panna Biddenham i chwyciła się oburącz fotela, jakby chciała wstać. - Poczekaj, ja pójdę - powstrzymała ją Clemency. Gdy dochodziła do ogrodowej furtki, usłyszała cichy jęk. Niefortunny jeździec leżał bez czucia na ziemi, z głową opartą o ścianę domu. Miał bladą twarz, przymknięte oczy i zadrapania na czole, których zapewne nabawił się podczas upadku. Po chwili wahania Clemency ujęła jego mocną, opaloną dłoń i wyczuła nierówny puls. W tym samym momencie mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na nią - z początku nieco nieobecnym, a po chwili już bardziej przytomnym wzrokiem. Chwycił jej nadgarstek i zapytał szeptem: - Czy jestem w niebie? Dziewczyna oblała się rumieńcem i próbowała cofnąć rękę. - Spokojnie. Spadł pan z konia, musiałeś się pan nieźle poturbować. - Ach, pamiętam... - Zmarszczył brwi, a jego twarz wykrzywił lekki grymas bólu. - Okropne zwierzę, prze-straszyło się czegoś, ostatnio zresztą nie odznaczało się dobrą formą. - Wobec tego jazda wierzchem nie była zbyt rozsądna - stwierdziła dziewczyna stanowczo. - Patrząc na pańskie czoło, zgaduję, że spadając z konia, musiał pan uderzyć głową o ścianę domu. To cud, że nie skręcił pan sobie karku. - Głupstwo, to tylko draśnięcie - odparł nieznajomy, puścił jej rękę i oparł się plecami o ścianę. Potem dotknął ostrożnie rany na czole. - Pewnie doznał pan wstrząsu mózgu - zauważyła Clemency. - Co za bzdury, dziewczyno! - Spróbował się podnieść, lecz ponownie opadł ciężko na ścianę. Na jego ustach pojawił się słaby uśmiech. - Jeśli mój anioł stróż mówi, że mam wstrząs mózgu, to musi być prawda! Bądź tak dobra, w kieszeni mam brandy. Clemency wyjęła butelkę, odkręciła nakrętkę i podała rannemu. Pociągnął spory łyk i westchnął. Dziewczyna z ulgą stwierdziła, że na jego pociągłe policzki wracają kolory. Siedział z zamkniętymi oczami, mogła więc bez obaw przyjrzeć mu się dokładniej. Był wysoki, szczupły, o ciemnej karnacji i czarnych włosach, teraz nieco zwich¬rzonych. Ostre rysy twarzy oraz rzymski nos dopełniały całości. Wyobraziła go sobie czyniącego spustoszenie na czele hord wojowników Dżyngis-chana (Clemency, ku roz¬paczy matki, każdą wolną chwile spędzała na czytaniu książek). - Och! Mężczyzna otworzył oczy i przyłapał ją na tych oględzi¬nach. Zakłopotana, szybko spuściła oczy, jednak niefortunny jeździec, w przeciwieństwie do niej, bynajmniej nie miał takich skrupułów i otwarcie taksował ją wzrokiem. Clemency czuła, jak błądzi spojrzeniem po jej twarzy, wzdłuż szyi, aż zawisł oczami na piersiach. Policzki dziewczyny spłonęły ogniem. - A więc nawet anioły się rumienią? - Wydawał się rozbawiony. - Pan... patrzy na mnie - zdołała wykrztusić. Jakaś część jej duszy pytała, czemu od razu się nie oddaliła, dlaczego mu pozwala na tak niedżentelmeńskie zachowanie. - Jesteś bardzo piękna. Masz cudowne bladozłote włosy, oczy jak bławatki, a twoja figura... - zaśmiał się. - O, nie! To ciało nie może należeć do anioła, to kształty kobiety z krwi i kości, w dodatku szalenie pociągającej! - Ależ, mój panie! - Tym razem wzburzona Clemency usiłowała wstać, lecz mężczyzna błyskawicznie przytrzymał ją jedną ręką, drugą zaś przysunął do głowy dziewczyny i delikatnie, ale stanowczo przyciągnął do siebie. - Nn...nie! - wyjąkała, jednak za późno. Pocałował ją, początkowo dość powściągliwie, ledwie muskając ustami, potem, westchnąwszy, coraz mocniej. Clemency poczuła zawrót głowy. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nigdy jeszcze się nie całowała, bo przecież trudno określić tym mianem niezdarne przytulanie przez pracowników jej ojca w czasie świąt czy też ojcowskie cmoknięcia w czoło nie ogolonego staruszka, pana Dodderidge’a. A teraz ten obcy człowiek, bez chwili zastanowie¬nia, tak chłodno i zdecydowanie, odszukał jej usta i skosz¬tował ich smaku. Co więcej, najwyraźniej oczekiwał od¬powiedzi, a Clemency mimowolnie założyła mu ręce na szyję. Jej serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem. Nieznajomy wyjął z jej włosów parę grzebieni z masy perłowej i przesuwał palcami po jedwabistych lokach. - Takie miękkie i słodkie - mruknął, nie przestając jej całować.