- Osobiste.
Shipley pokręciła tylko głową. - Przepraszam, że doprowadzam panią do rozpaczy. Nie czerpię z tego przyjemności. - A co pan czerpie z niesienia pomocy tym kobietom? - Jeśli odniosę sukces, to wystarczy mi sama świadomość. - Jaka jest pańska miara sukcesu? - To zależy od indywidualnego przypadku. Shipley się nie śpieszyło. - W przypadku Lynne Bolsover odniósł pan sukces czy porażkę? Allbeury zmarszczył brwi. - Ponieważ z całą pewnością nie jest pani głupia, musi pani mieć bardzo poważny, niestety dla mnie niezrozumiały, powód by zadać tak absurdalne pytanie. - Panie Allbeury! Czy dla pana ten przypadek był sukcesem czy porażką? - Oczywiście, że mi się nie powiodło. - Mimo że człowiek, który doprowadził do tej tragedii, siedzi w więzieniu? Prawnik nie odpowiedział. - Niektórzy mogliby to uznać za rozwiązanie, jak sądzę? - Nie mogę mówić za „niektórych", ale na pewno nie nazwałbym tego w ten sposób. - Bo Lynne musiała umrzeć, aby do tego doszło? - Oczywiście. - A co pan myśli o Johnie Bolsoverze albo o mężu Joanne Patston? - Nigdy się nie zetknąłem z żadnym z nich. - Ale pewnie uważa pan ich za godnych pogardy? - Prawdopodobnie. Shipley wstała, podeszła do teleskopu, ale przy parapecie obróciła się twarzą do swego gospodarza. Wciąż siedział z nogą na nodze, i nie spuszczając z niej wzroku, z całkowitym spokojem czekał na następne pytanie. Za jej plecami, piętnaście pięter niżej, ludzie spacerowali nad rzeką, a strumienie pojazdów mknęły w obu kierunkach przez Tamizę. Wiedziała, że jej czas się kończy. Nie uzyskała nic, ab-solutnie nic. Rzut na taśmę. - Nadal nie wiem, czy jest pan prawdziwym altruistą czy bardzo złym człowiekiem. - Otóż to. - Allbeury wstał. - Niektórzy prawnicy uwielbiają takie gierki, ale nie ja - rzekł zimno. - Zostawiam to takim jak pani. - To znaczy jakim? - Nie ośmielę się zgadywać. - Czy zamierza pan złożyć na mnie skargę za molestowanie? - Nie planowałem tego. - Przypuszczam, że większość ludzi na pana miejscu to właśnie by zrobiła.